Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Napadli ją w pięciu czy w sześciu. Tam, w tamtem załamaniu korytarza. Widziałem...
— Nie obroniłeś, co? — cisnął mu Cedro w twarz słowo, jak rękawicę.
Tamten zaprzeczył ruchem głowy. Rzekł po chwili:
— Uciekła do swej celki. Zatrzasnęła drzwi. Dość długo je wyważali... Nareszcie wyrwali zawiasy wraz z drzwiami. Rzucili się na nią i zdarli suknie. Aliści nagła przeszkoda... Do dyaska! Cha-cha — pod śliczną piersią nagła przeszkoda! Wszystko przezwyciężone z wyjątkiem tego jednego drobiazgu! Zupełnie jak Zaragoza: już zdobyta, już wzięta, już na niej łyka. Teraz cię, krzyczymy, niewolnico, pożyjem! Cha-cha... Naści! Cha-cha... Naści — trupa. Szarpaj go, podły lisie, i pożywaj na zdrowie!
Stanął wśród korytarza, sam blady, jak trup, i szeptał w zapamiętaniu:
— O, zakonnico, zakonnico! Gdybym był pierwszym władcą plemienia, które cię wydało, imieniem twojem nazwałbym miasto, kraj mój, ziemię całą! Z osoby twej uczyniłbym herb narodu i pieczęć państwa. Kazałbym swoim armiom defilować przed twoim trupem z rozwiniętymi sztandarami...
Cedro, którego nudziły słowa tego oficera, patrzał na niego sennemi, zgasłemi oczyma i ledwie go w półmroku widział.
— Czy mogę się tu położyć? — rzekł, przerywając potok szczodrobliwej wymowy kapitana.
Wyganowski ocknął się i powiódł oczyma. Pchnął ręką drzwi na lewo i wszedł do celki pustej zupełnie i tak samo maleńkiej, jak tamta, w której leżała samobójczyni.