Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

moment czasu. Myślał właśnie, żeby w jednym z tych lochów położyć się pod murem i udawać zabitego, gdy wtem, o parę kroków od siebie, na załamaniu przejścia na wyższe piętro, usłyszał okrzyk:
Qui vive?
Dał hasło. Z głębokiego mroku pod światło półokrągłego okna ze starych przepalonych szyb wyszedł oficer z obnażoną szpadą. Cedro pochylił się ku niemu i poznał go odrazu.
— Ach, to znowu ten jakiś Wyganowski... Kuzyn... — myślał z niesmakiem.
Kapitan przypatrywał mu się z uśmieszkiem ironii, oglądał go od stóp do głowy. Rzekł wreszcie:
— Widziałem waćpana na barykadzie.
— Bardzo być może.
— Brawo!
— Znalazłem się tam przypadkiem, właściwie wbrew
— Coraz lepiej.
— Zginęli ci, którzy ją zdobyli. Chwała im wieczna! Oni to mię wciągnęli...
— Co do chwały... No tak. Skromność, godna zazdrości! Ale mówią głośniej od słów, napisów na papierze, pergaminie i, dajmy na to, piaskowcu — te chlubne czerwone plamy na portkach i butach. Odznaczasz się waćpan, mości Cedro, niepomału. Bijesz Celtyberów, aż trzeszczy. Daj tylko jeszcze na tysiąc mszy u mnichów w Burgos, i będzie z ciebie Cyd, jak sto tysięcy dyabłów! Podobasz mi się.
— Tak, zamordowałem dzisiaj niejednego człowieka... — rzekł Krzysztof, tępo patrząc mu w żywe oczy.