Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/091

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tchnąć własną duszę, umierając, w te usta... Czemuż ci się, siostro, zatrzęsła miękka rączyna?... — mamrotał głośno, słaniając się ze szlochaniem wewnętrznem z kąta w kąt, z kąta w kąt...
— Trzymaj, te — ułan! — wrzasnął mu nad uchem woltyżer.
— Czego?
— Pójdę ja patrzeć, co się dzieje od onego podwórza, bo nas tu zejdą i wyduszą, jak gniazdo myszów. A pal celnie, bo ostatnie ładunki náma wychodzą.
Krzysztof chwycił z jego rąk nabity karabin i z furją zaczął strzelać w tłum. Dało mu to zapomnienie o chwilach poprzednich. Głowę miał pełną piachu i dymu, w ustach smak jakby centuryi. Odrobina, ochłap głupiej umiejętności, jak broń nabijać, jak się składać, celować i ciągnąć za cyngiel, stanowiła wszystek jego rozum. Mierzył celnie i nad wyraz skutecznie.
Tymczasem woltyżer Krzos wysunął się na schody i znikł w ich mroku. Cedro nie dał jeszcze pięciu strzałów, kiedy tamten wleciał na palcach z wiadomością, że na podwórzu stoją Hiszpany.
— Na dole... — mówił, chwytając karabin zabitego towarzysza.
— Lećmy.
Wyszli wszyscy na paluszkach i wrócili na balkon drugiego piętra. W istocie na dnie podwórza kłapały abarki, drewniane trepy aragońskie. Krążyło tam kilku mężczyzn z karabinkami w ręku. Oglądali z krzykiem trupy kobiet, wyrzucone za poręcz górnego balkonu. Natychmiast trzech z nich legło na tem miejscu