Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chwili znowu mignęła tam biała twarz. Złożył się lepiej do strzału... Tak oto z kolbą przy szczęce znieruchomiał pod kulami nieprzyjaciół. Nie mógł ściągnąć cyngla. Prosto w jego oczy z mroków owego otworu patrzały oczy jakby natchnionego anioła, straszne i cudowne, szeroko od uniesienia rozwarte. Czarna burza włosów nad białą twarzą, którą w maskę zgrozy ściągnęło męstwo i zdziczenie bojowe.
— Jakże jesteś piękna... — marzył Cedro, pełen płomienistego wesela i zachwytu, mierząc między te oczy, surowo w niego wlepione.
Runął jego strzał. Pocisk dymu osmalił mu twarz i na chwilę oślepił oczy. Gdy dym się rozpadł, bezwładnemi oczyma patrzał ułan w jamę okna. Oto z za futryny wysuwa się cichaczem białe czoło i oczy widma ogarną napastnika. Szczęście owiało mu twarz. Uśmiech owładnął jego oczyma i ustami. Stali przez mgnienie źrenicy, trwające dłużej niż setki lat, naprzeciwko siebie z oczyma w oczy zatopionemi. Chwila ta trwała krócej, niż zajmie czasu podanie z rąk do rąk nabitego kara  ina...
Biegł ku uwięzionym w bramie zastęp coraz większy. Ujrzawszy istny przed sobą tłum, piechury, rzuciły weń jeszcze jedną salwę strzałów, a potem, nie myśląc wcale, co będzie dalej, zatrzasnęły drzwi owej sieni za sobą, założyły ogromną sztangę żelazną od wewnątrz. Nie wiedzieli, gdzie są. Ciemność ich teraz ogarnęła zupełna. Nie mając nic do stracenia, skierowali się w głąb sieni. Trafili tam na owe schody ceglane. Kiedy Krzysztof wbiegł pierwszy na wązkie, kręte, wydeptane stopnie z cegły, rozwarły się przed nim w ciemności jakieś