Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/035

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niezmyślony zachwyt wynosi z głębi duszy imię ukochane: Viriates!
Mężowie, niewiasty i dzieci miasta zgładzonego Numancyi, po którem nie masz nawet miejsca, nawet okolicy, nic, prócz imienia i wiekuistej w ludzkich plemionach sławy... Wielki, płomienny siłacz — Diaz Campeador Cyd... Cristobal Kolumb... Ferdynand Kortez i straszliwy Pizarro...
Zmierzch wolno padał na góry. Cedro spiął konia ostrogami i popędził za oddziałem. Wyjechał zygzakiem na jedno jeszcze załamanie drogi. Stała tam wioska, złożona z kilkudziesięciu murowanych domostw. Żołnierze zsiedli już byli z koni i niecili ognisko, nosząc na nie ze wszech stron drwa i suchą mierzwę oślą. Krzysztof umieścił swego konia przy żłobie w jakiejś pustej stajence i poszedł za wioskę, żeby się jeszcze lepiej przypatrzyć. Zbliżył się do skał, ograniczających pólko zasiane, i stanął nagle w zdumieniu. Od jego piersi spadała pionowa ściana, a od jej podnóża ciągnął się w nieskończoność — ocean.
Krwawy puklerz słońca zapadał prędko za wzdętą i wyniosłą pręgę. Tam daleko, tam nieskończenie, tam za oczyma — to także ocean... Olbrzymie granatowe lechy, poradlone szaremi skibami, słały się na całej długości, ciągnęły się wszerz. Znikała szybko barwa ciesząca oczy i pozostawał z falami jednolity zwiastun nocy. Stamtąd, gdzie tonęło słońce i płonęły jeszcze jego krwawe zorze, szedł po wierzchu zebrania wód białawy półbłysk o metalicznej, bez lśnienia, zimnej i odpychającej barwie cyny. Fale, wynurzające się stamtąd, nie miały już cieniów i barw w sobie złamanych.