Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bardziej rozrosłe, wkopywali je jeden przy drugim, żeby zwartą z nich ścianę uczynić od wiatru. Wierzchołki wiązali mocno, tworząc z nich, jakby kopułę. Był to styl »bizantyjski«. W razie, jeśli strzechy wieśniacze, a nawet — o horror! — dworskie, były w pobliżu, mościli na wierzchu gałęzi grubą strzechę z kłóci, nadartej w stylu niezupełnie misternym. Na dno tego wigwamu, którego otwarta ściana zwrócona była zawsze w stronę dużego ogniska, kładli umiejętnie gałęzie i wachlarzowate spławy świerkowe, zrazu wielkie, później drobniejsze, dopóki się z nich nie utworzyła wysoka aż pod kopułę a elastyczna pierzyna. Wówczas rzucali się na nią w pięciu, sześciu, pewni, że będzie unosiła, jak sprężyny, i od zetknięcia z błotem mazowieckiem napewno uchroni. Gdy się nadto oparli jeden o drugiego plecami, a ponakrywali szczelnie dekami z pod siodeł, zapadali w sen kamienny. W przymrozki odchodziło spanie kawalerskie. Wstawali rano weseli, wśród figlów, rzeźwi i czerstwi, jak z edredonowej pościeli. Ale w deszcz i wicher wyłazili z pod przemokłej słomy i z pomiędzy ociekłych wodą gałęzi w humorach niezbyt edredonowych.
O chmurnych i ponurych świtaniach ostatnich dni stycznia wyrywał ich z legowisk gniewliwy a potężny łoskot ziemi, głuchy i tępy, głębią gruntu idący grom. Słuchali go we czci i zdumieniu. Zdawało się sennemu wojsku, że to łomoce w zmarzłą ziemię straszliwy kij-samobij, że wali w nią z góry, z wysoka młot-samogrzmot. Szedł polem — lasem ów grom daleki. Niosły go wiatry i dżdże, śniegi a nocne mgły.
— Wiara, słyszyta! — mruknie, bywało, starszy