Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie na koń idzie, zawsze pierwszy? — rzekła piękna pani, zwracając się do Rafała.
— Tak... — rzekł zagadnięty głosem twardym i nieswoim: — zdaje się, że do konia byłem i jestem stworzony.
Znalazł głębokie zadowolenie w dźwięku tych wyrazów, w ich szorstkości. Jeszcze przez chwilę z upodobaniem zatapiał myśl w kontemplacyi swej siły. Zdało mu się, że dusza w nim zwiększa się i rozrasta. Nie był już teraz chłopcem szlacheckim, na którego z ukosa patrzano. Hardo podnosił oczy i tyle tylko ustępował ze swej żołnierskiej już sztywności a buty, ile było niezbędne dla zachowania form salonowych. Ani cienia dawnego lęku.
Wskutek niewytłomaczonej zbieżności nastrojów pani Ołowska jak gdyby odczuła stan jego duszy. Była prawie zwyciężona. W jej ruchach, sposobie mówienia, w pochyleniach głowy, kiedy zwracała się, ażeby słuchać, co będzie mówił, przebijało się coś, jak uszanowanie, czy sama dążność do naprawienia złego. Ale zarazem modłę jej sposobu bycia począł cechować niewymowny powab, coś pociągającego, naturalnego, pięknego, bez żadnej rachuby i wysiłku. Oczy miały wyraz większej słodyczy, choć w pierwszych momentach błyskał w nich piorun.
Rafał począł wpatrywać się w nie, ile się dało, ile było można. Ani się spostrzegł, kiedy uległ niebezpiecznej władzy tych oczu, pokornych prawie i onieśmielonych. Coraz dłużej trwały te chwile, w których ciągu nie był w możności oderwać wzroku od łuków powiek, ocienionych błękitnawym cieniem prześlicznych