Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dawno, dawno znikł był z nich, czasu wytchnienia w Stokłosach.
— Baum, Baum... Ciekawość, czyby to miał być syn konsyliarza?... — mówił moszterdziej, w ciepłe futro po same uszy zakutany.
— A jakbyś jegomość wiedział: właśnie syn konsyliarza... — odpowiedział ktoś z tłumu.
— E, to mu ta stary łaskę wyprosi!
— Łaskę u wojskowego sądu wyprosi — a jakże! Będzie ją widział.
— Wysiekierski to samo ma brata urzędnika, więc mógłby na protekcyę rachować, ale gdzie! Trzy haki w »ciotkę« wkręcone!
— Powiedźcież mi, ludkowie, któż to na trzecim ma dyndać?
— Nie wiem tego, moja imość.
— Potrzebne to było chłystkom!
— Ba-ba! We łbach się pali, mościpanku. Chęć do wojaczki gnała...
— Młode a głupie.
— Naści wojaczkę jeden z drugim!
— Prawdę jegomość mówisz. Mundur z galonami osłom się spodobał. Zachciało się parle franse. A tu dragon w te tropy i za połę! Teraz ci po podgarlu powróz zrobi parle franse.
— Żal serce ściska...
— Ale za to co nauczą, to nauczą...
— Inaczej niema sposobu, boby kużden w derdy leciał za Pilicę, robićby się żadnemu nie chciało.
— Bo i prawda! Sam smyka mam pod wąsem.