Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jeś zdrowie. Długo w ustach miamlał najrozmaitsze wyrazy, ale poza owe węgierskie i francuskie klątwy nie wyszedł. Jego febra udzieliła się Krzysztofowi. Padli sobie w ramiona i długo ściskali się w milczeniu, nim ów toast spełnili.
— Nekanda! — wołał Cedro.
— Czekaj! Oto... na starą naszą w dziejach świata racyę bytu!... Do pioruna, głupio mówię... Żebyście, do miliona set nędz! nowej hańby nie dodali...
— Słuchaj, zaklinam cię! — wołał swoje Krzysztof: — skoro tylko wyjedziemy, siadaj na bryczkę i leć do Olszyny zawiadomić ojca.
— Dobrze, dobrze...
— Zrobisz to dla mnie. Chodzi o to, żeby go przebłagać, wystawić całą istotę sprawy. Powiedz mu to, słyszysz? powiedz mu, żem, wyjeżdżając, wiedział, jaką popełniam względem niego nikczemność.
— Powiem mu, powiem, do stu tysięcy...
— Szczepanie, chyba rozumiesz, jaką misyę wkładam na ciebie? Wiem, że nie zgadzasz się z ojcem, że nie możecie ze sobą przestawać, ale w tej chwili, gdy ja sekretnie uchodzę...
— I boję się swoją drogą papy... Nie ucz mię pan hrabia z łaski swojej, o czem powinienem pamiętać! W tej chwili!... W każdej chwili mego życia wiem, co powinienem robić. Pojadę do Olszyny i uniewinnię cię. Powiedziałem, że pojadę. Mam zdolności dyplomatyczne, więc nie będziesz wydziedziczony, ani pozbawion dziedzicznego tytułu.
— Czyż i w tej chwili nie możesz mu przebaczyć małych słabostek?