Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Garus! Nareszcie, nareszcie... O, Niemcy, jeśli wam kiedy przebaczę, że blizko rok nie kosztowałem ludzkiego jedzenia... O, Niemcy, narodzie filozofów i kiepskich generałów! Skarż mię, gromowładny Jowiszu, pozbaw mię nadziei otrzymania klucza szambelańskiego, wydrzyj mi z piersi serce hrabiowskie...
— Krzyś, już drugi raz... lekkomyślnie... — syknął ojciec, wznosząc uroczyście palec do góry.
— Milczę, papo, gdyż jem i jestem wzorem kochających synów... A czy są i kartofle ze skwarkami?
— Ze świeżuteńką młodą sperką! — szepnął mu prawie do ucha ów najstarszy między lokajami.
Kilku młodszych z nabożnem niewolniczo zadowoleniem przypatrywało się, jak to jaśnie panicz zawija prostacką zupę.
— A gdyby też tak domniemany szambelan... Przepraszam, papusiu!... — mruczał Krzysztof — gdyby też wasz młody pan i dziedzic, przybywający z dalekich Niemców, dostał jeszcze »pędziźrybię«? Cóż wy na to?
— Jest gotowe... — uśmiechnął się lokaj, wstawiając nowy talerz.
Za chwilę Krzysztof z błyszczącemi oczyma krajał na ćwierci pain de gibier, mrugając na Rafała, żeby czasu nie tracił. Ojciec i siostra w milczeniu i zachwycie przypatrywali się młodemu. Mery czasami odrywała wzrok od jego twarzy i zabawnie śledziła Rafała.
— Czy papa widzi, co za koafiura! — mówiła, parskając śmiechem i wskazując ostrzyżenie głowy brata