Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A to, co zajadają tamci? To skąd?
— Co jedzą tamci? Tamci jedzą gotowane.
— No, to i mnie podasz zaraz, co tam masz upitraszonego, i kwita — wrzasnął rozkazującym tonem. Słyszałeś, wasan?
— Słyszeć, słyszałem...
— No, to żywo! Bo czasu nie mam.
Karczmarz wycierał pracowicie jakąś szklankę.
— Myślisz może, że nie mam czem zapłacić za twoją chabaninę? — dodał Rafał z pogardą tak szczerą, jakby miał kieszenie pełne dukatów, zgoła nie wiedząc o tem, że nie ma przy duszy jednego grosza.
— Ja nic nie myślę — mruknął oberżysta. — Płacić to płacić. Co mam dawać?
— Dawaj, co masz, tylko żywo!
Mówił to z najzupełniejszym spokojem, ani myśląc, co będzie dalej. Byleby tylko jeść! Jeść kupę mięsa, które się dymi, chleba, co trzeszczy w zębach...
Grający w karty, nie przerywając swej zabawy, zwracali spojrzenia w stronę sierdzistego oberwańca. Z uśmiechami pobłażania i mrużeniem ironicznem powiek zwierzali sobie nawzajem jakieś o nim ciche półsłówka.
Karczmarz wyszedł małemi drzwiami do tajemniczych ostępów swoich, a jego miejsce zajęła blada dziewczynina w brudnym fartuszku i zdartych trepciach. Rafał szybkim ruchem zbliżył się do graczów i kiwnął głową na przywitanie, jak to szlachcic, posiadacz ziemski, kiwnie czasami z łaski a dobrej woli głową, odpowiadając na ukłon pracowitego wieśniaka. Tamci odpowiedzieli na ten niby ukłon w sposób niezdecydowany,