Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/042

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cha-cha cha — ryczał tłum zgromadzony. — To cię zajechał. Tej plamy nawet Caren z ciebie nie wywabi.
W całej sali nie było już ogólnej rozmowy, ani rozmowy wogóle. Przekrwione oczy ledwo widziały. Jedni ściskali się z niezmierną serdecznością, inni patrzyli na się wzajem zpodełba.
Przez rozwarte okna wiał przejmujący chłód jesienny.
Rotmistrz przekrzyczał wszystkich:
— Czy tu myślicie do rana siedzieć? Teatr!
— Prawda — wołano — teatr! Teatr się zaczął. Co żywo! Zbierajcie się. Kończcie!
Jak na zawołanie okrągły gospodarz zjawił się we drzwiach. Nisko schylił wypudrowaną głowę... Wymienił jakąś sumę, a wnet ten i ów zaczął rzucać na stół dukaty obrączkowe. Gospodarz zgarniał je z rzewnym uśmiechem, schylając kark i przymrużając oczy w taki sposób, jakby tylko, tylko oczekiwał ciosu katowskiego topora. Zjawili się lokaje, podający kapelusze, laski, płaszczyki, okrywki. Cała banda z hałasem minęła salony klubu i wypadła na ulicę. Mżył drobny, zimny deszczyk. Ciemności niezgłębione panowały naokół. Nigdzie nie było widać ani fiakrów, ani przewodnika z latarnią, więc całe towarzystwo, głośno hałasując, ruszyło środkiem ulicy, po błocie. Jarzymski chwycił Rafała pod rękę i pociągnął go naprzód:
— Idziemy na teatr...
— Teatr... Czy do tego Bogusławskiego?
— Co pleciesz?!
— A przecież go wszyscy chwalą, co widzieli...
— U was na wsi?
— A no...