Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gle osobliwy, nieznany łoskot uderzył go w dekę piersiową, jak cios pięści. Oto z narożnego domu na przecięciu dwu ulic, z domu cichego, śpiącego w cieniu swych drewnianych żaluzyi runął olbrzymi narożnik. Kupa cegieł z futrynami okien zwaliła się na środek ulicy o kilkadziesiąt kroków przed idącym. Zrazu nie mógł zrozumieć, co to się stało. Ale jakaś blada twarz w wyrwanem oknie... Wraz palnął w tę samą ścianę pocisk, buchnął płomieniem. Wyrwał drugą dziurę, rozleciał się na tysiące skorup wartkich, ledwie dostrzegalnych, wiercących się w kilkudziesięciu miejscach na przestrzeni jakich stu sążni. Szczęście chciało, że książę stał o pięćdziesiąt co najmniej kroków od miejsca wybuchu, wskutek czego czerepy bomby przeleciały już nad jego głową. Jeden z ułamków kręcił się długo na kamieniach ulicy. Gdy spoczął, książę, czając się mimowoli, podszedł ku niemu i wejrzał nań z taką ostrożnością, jakby oko zapuszczał w przepaść. Zobaczył podługowaty złom żelaza, urywki na nim kutych obręczy, resztki tlejącego drelichu i smolnych sznurów...
— Karkas... — wyszeptał ze drżeniem.
Ale nim spojrzał, nim to pomyślał i wymówił, już kilka nowych piorunów padło na ulicę. Prały ją straszliwe, kilkopudowego wagomiaru brandkugle, wyrzygujące ogień przez trzy swoje »oczy«, ryczały lane walce knyplów, służące do targania wiązań wszelkiego rodzaju, splątanych przez pracę ludzką, pękały w powietrzu, około drzwi i okien z hukiem głośniejszym od armatniego wystrzału »świecące kule«, wyrzucały z bruku i ziemi leje sążniowej średnicy wielopudowe, jednookie, uszate bomby i skakały naokoło, jak gumowe