Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słyszał tylko za brzozami huk, tętent kopyt jej konia i lepki szelest roztrącanego błota. Wściekły ból od czoła aż do brody w pobliżu nosa targał mu twarz. Rozpacz runęła na niego, jak ściana kamiennego domu. Cóż dalej? Ścigać ją i zabić, czy uciekać? Chwilę jechał trupiomartwy, jakby go przed chwilą rozstrzelano. Kiedy noga za nogą posuwając się naprzód, wybrnął z lasu, zobaczył całe towarzystwo na skraju. Nie było sposobu uciekać. Wówczas zostało już tylko cyniczne, czerstwe męstwo. To też wolno podjechał do zbliżającej się czeredy. Obok księcia Gintułta jechała księżniczka. Rafał raz tylko rzucił na nią okiem.
— A wasan skąd przywozisz taką pręgę — ze śmiechem zawołał książę, gdy się o kilka kroków zbliżyli.
— Wina to siostry księcia pana... — rzekł Rafał.
— Jakimże to sposobem wina mej siostry?
— Kiedy dopędzałem Unreclaimed’a, pragnąc wstrzymać... przelatywaliśmy obok drzewa. Księżniczka odgięła gałąź brzozy i łaskawie puściła ją na mnie.
— Otóż i masz nagrodę za galanteryą! Tak to fortuna opłaca wysługiwanie się białogłowom!
Księżniczka w milczeniu, ze spuszczonymi oczyma, słuchała opowiadania Rafała. Gdy skończył, parsknęła krótkim, wzgardliwym śmiechem i odwróciwszy konia, odjechała.
Książę tknął konia obcasem i przysunął się bliżej do kłamcy. Wtedy krew zwolna ustawać zaczęła w jego żyłach. Czekał blady i zimny, jak na śmierć. Przemknęło mu przez głowę widmo ojca. Tymczasem książę natarł nań koniem i rzekł półgłośno: