Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Davigni... — powtórzył kapitan, jak echo.
Uśmiech smutny, jak łza, spłynął z jego oczu i zawisł na wargach.
— Śliczna młodość nasza... Posłuchaj! Czy nie chciałbyś innej wziąć ode mnie wioski? Puszczęć zastawem, którą zechcesz, na warunkach powszechnych, ale dogodnych, a w weselszem gdzieś miejscu. Bliżej Grudna i świata! Chciałbym częściej być z tobą, Piotruś. Tu pusto w tych lasach i piaskach, jakoś posępnie i nieswojo.
— Być może, ale, jeśli wola księcia, nie chciałbym się stąd ruszać. A że czynsz płacę do skarbu grudzieńskiego accuratisssime, więc — dodał z uśmiechem — niemasz racyi eksmisyi. Zresztą pilnie karczuję pustki jałowcowe, staw szlamuję i zarybiam, łąki osuszam. Rowy...
— Zgoła, jak ów... Cincinnatus.
Ordynarna, niczem nie okryta ironia wionęła przez twarz pana, gdy to mówił.
— Cincinnatus — rzekł Piotr oschle i równie szorstko — nie osiadłby był...
Książę otarł czoło wonną chustką. Chowając ją do kieszeni, schylił się i znacząco powiedział:
— Jestem mocno przekonany, że basis twojej choroby — to nie bicie krwi, tylko... myśli. A na to istotnie ani felczer, ani lekarz najzawołańszy nic nie pomoże.
Piotr podniósł na niego oczy znużone i rzekł z niechęcią:
— Nie. Już zastaliło się serce. Myśli ustały.
— Jeśli tak, to czemuż tu siedzieć w głuszy?