Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

psy. Nie wszystkie jednak do niej przyszły. Kilka z nich ze szczekaniem skoczyło ku Rafałowi, który umykał, co sił w nogach. Ledwie, ledwie zdążył przypaść do konia, odwiązać supeł cuglów i stanąć w strzemionach, gdy go opadły. Baśka rzuciła się naprzód, jak strzała. Sadząc jeleniemi susy, wypadła w pole i uszła psom. Długo niosła go w podrzutnym skoku wskróś wichru i śniegów po niewiadomej przestrzeni. Nie ścigał wodzów, nie mógł kierować jej chodami.
Dokoła wrzała rozpętana burza. Całe pole, skróś którego leciał, zrywało się, jak oszalałe jezioro. Falami huśtały się sypkie tumany i nakształt bryzgów strzelistych pian wylatywały do góry, ponad konia. Kiedy niekiedy zrywał się jakoby schylony filar, stał chwilę w powietrzu i rozlatywał raptownie, jak kupa piasku. Wicher dął zaciekle. Wypadał z gwizdem, jak gdyby z jakichś szczelin w ziemi. Była ciemność nieprzejrzana, straszliwa, pełna tylko kłębów białawych, wzmagających się wśród poświstu. Co kilka chwil rozlegał się tępy wrzask zawiei, ryk zdławiony jakoby przez pętlicę z rzemienia. Wybuchały niewiadome siły, chwytały się w ciemności za bary śmigłe, gibkie, lecące ciała. Śniło się, że grzmocą wzajem pierś w pierś straszne pięście, że zduszone gardła charczą i wyrzygują krew, że w ciemnych jaskiniach nocy coś zdycha i daremnie prosi o łaskę.
Wierzchówka, puszczona wolno, szła w zawód z wichrami. Osnowa jej grzywy trzepała kiedy niekiedy schyloną nisko twarz Rafała. Teraz dopiero czuł upojenie. Surowemi klątwami podniecał źrebicę i burzę, żeby obiedwie wytężały siły. Lećcie stwory! Co duchu,