Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jak mordercza kula, przeszyło mózg postanowienie. Wsunął palec w otwór okiennicy i trzykroć cicho stuknął w szybę. Z wyciągniętemi rękoma rzuciła się w tył i chwilę stała przerażona, bez życia, patrząc w okno. Wówczas znowu trzy razy zastukał. Był teraz spokojny. Czuł zimno w piersiach. Szczęście, jak złotopióry ptak, zabity w powietrzu, spadło i martwe leżało w jego duszy. Smutnemi otrzyma patrzał w głąb pokoju...
Światło zgasło.
Poszedł zwolna od tego okna. Przymknął oczy i wsysał duszą pierwszą rozkosz wspomnienia jasnego pokoju, światła, które go oślepiło, szczęścia, które przyszło niewołane, jak sen, i niewysłowionej, czystej rozkoszy, jaką tylko uczuć można. W oczach jego stało tak wyraźnie widziadło wnętrza tego zacisza, cudnego blasku, na który zewsząd następowała otchłań mroku, że znowu je dotykalnie Widział i powtórnie zamierał, zastygał, jak od pierwszego wrażenia. Złudzony do żywego, wlepiał w nie znowu oczy...
Znikło zwolna widziadło. Wówczas nagłe wybuchy łez, jak gniazda żmij wylęgłych pod sercem, zdusiły go za gardło. Serce nie bolało. Przepadło pragnienie widzenia osoby, szczęścia raz jeszcze. Oto jakaś wysoka, niedosięgła troska, coś nadludzkiego i nadziemskiego przez chwilę go niosło w dali od tego miejsca. Był gdzieindziej, z nią razem, w przedziwnem zaśnieniu, na świętem, przed wiecznem łonie. Budził się i dziwił, jak szemrze śnieg, osiadając na zaspach, jak wiatr wydyma z dachu długie jego żagle, jak szeleszczą suche rózgi drzew.