Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłop spoglądał posępnie i zwlekał.
— Łakomiec nama gadali i zaprzysięgli się. Wyśli, pedają, ze swoją fuzyjczyną, i stanęli na stanowisku, jak ogary pana krajczego Olchowskiego...
— Aha... — wtrącił Nardzewski.
— No, przecie nie ja stał, ino oni, choć ta już na boskim sądzie, Panie świeć... Stoją se oto pode drzewem zcicha i czekają. Aże słyszą: duch-duch. Idzie. A dzień był wietrzny, ciemny. Idzie na dół po kamieniach, a przed nim jakiesi światło, tak jakby dodnia pod zimę, kiej słonie z lasu wychodzi. Zda im się spojrzeć ku niemu: widzą, idzie wolnego jeleń stary, wielki jak koń cugowy i okropnie piękny. Rogi położył... Wzieni go na oko, a prosto w łeb. Dopiero co się nie dzieje!... Trzymają kolbę przy pysku i nie widzą jelenia, tylko światło, tak jakby czerwone słonie wyszło z lasa i prosto im w ślepie lunęło. Strzelba im z rąk wypadła, a i samych łomot o ziemię. A jeleń poszedł kole nich, bokiem. Dopieroż zobaczyli, że miał między rogami krzyż złoty, i że z onego takie światło w las waliło.
— Duży był krzyż? — poważnie pytał Nardzewski.
— Biedyć-ta duży! Pasyjka niewysoka, ino gruba na dwa palca. Dopiero mój Łakomiec za lufę i w nogi co tchu! To ich jeszcze na trzeci dzień tarmosił strach, jak se wspomnieli, że oni do takiego gada chcieli wygarnąć... A jakby go też człowiek zabił... Rany!
— Ty, żebyś go i z krzyżem spotkał, tobyś nie ścierpiał.
Chłop udał, że nie słyszy, i ciągnął dalej:
— Tera taki psia para jedli ściąć nie da! Sadził