Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 01.djvu/018

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czary rzegoczą coraz głośniej, coraz głośniej, im dalej w knieję; wreszcie zda się, że biją jak dzwony. Cztery konie mkną drogą, której nie przetarła sanica. Od uderzeń kopyt rozpryskują się zadmy śniegu, jak góry pytlowej mąki. Kiedy niekiedy coś pod saniami trzaska. W lesie słychać niepojęte głosy... Cały bór wre i huczy od echa janczarów. Aż oto w pewnem miejscu zasłona świerków na krótko się rozchyla: z wąskiej, leśnej polanki widać górę, a na niej poszczerbione ruiny. Księżyc oświetla śnieg i lód, który na gzymsach zburzonych ścian, na krawędziach wybitych okien leży.
To ruiny aryańskiego kościoła.
Jaki dziwny, niespodziewany żal!...
Gdzież jest ten dzień, gdzież się na wieki został?..
A ta wiosenka... Po świętach Wielkiejnocy powrót z rodzicami od krewnych do domu. Jadą tą samą drogą. Wolno wlecze się bryka po korzeniach i ciemnych bagnach szlaku. Naokół las gęsty, mokry, dymiący się od pary. Wszędzie w mroku poddrzewnym lśni stojąca woda. Oślizgłe, czarne kije zgniłemi gałęziami leżą w ciemnych bajorach drogi. I oto znowu ruiny ukazują się na drodze. Konie wstrzymano, i rodzice pozwalają dzieciom wejść na szczyt wzgórza. Brat starszy i siostry biegną na wyścigi...
Niegdyś wdzierała się na tę górę szeroka, jezdna droga dla landar, bryk, kutych wozów, ale już i na niej sosny wyrosły. W kolejach stoją grube świerki, na zakrętach stanęły jodły stuletnie, z przykopy, biegnącej środkiem, strzeliły białopienne brzozy. Las zamknął dostęp do ruin, wziął w posiadanie, co weń weszło, i napowrót stał się sobą. Już ani okien, ani drzwi.