Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wrosły, wiła się wśród gęstej, młodej świerczyny. Skręty jej wciąż przepadały między zielenią, jakby się leśnym obyczajem, na wzór zwierząt, kryły przed oczyma ludzkiemi.
Wzrok Judyma błądził w zadumaniu po miękkich mchach i biało-zielonych listkach borówek. Każda łodyżka mchu była zbudowana z gwiazdek świetlistych, jakby z promieni słońca, co, zetknąwszy się z ziemią, w czułe roślinki się przeistoczyły. Gdzieniegdzie, pośród tej królewskiej, kochanej, miękkiej zieleni widać było kamionkę szaro-sinych głazów. Szpakowate, w mech suchy obleczone pnie jodełek przecinały widnokrąg daleki. Gdy konie weszły w las głębszy, pod cień jodeł i świerków, przecięły drogę wężowiska czarnych korzeni. Co chwila wózek trzeszczał, gdy jego sprychy zanurzały się po osie w głębokie bajorka, kisnące w tych miejscach od wieków. Już tam mchy ledwo się mogły wybić z głębi żółtawo-rudej powłoki zeschłych igieł. Wszędzie leżały szyszki i obłamane, suche, białawe gałęzie.
Tu i owdzie czerniał stos gnijącego chróstu i daleko rozmiecione trzaski po drzewie ściętem.
Czasami wózek wlókł się w głębokim, szczerym, żółtym piasku, który sypał się z obręczy, cicho sycząc.
Był to jedyny szelest w tym obszarze. Raz tylko, gdzieś w oddali rozległo się chrupiące wołanie żołny.
Słońce wchodziło do głębi leśnej, jakby ukradkiem. Cienie drzew i gałęzi były tak głębokie, że o tej porze stała tam jeszcze rosa.
W jakiemś miejscu otwarła się przed oczyma polanka, ze wszystkich stron lasem, jakby ramieniem ko-