Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie zupełnie.
— Pochlebiam sobie, że jednak można wytrzymać?
— Właśnie wyjechałem stamtąd.
— Na długo?
— Na zawsze.
Voilà! Na zawsze... Nie lubię tego wyrazu: na zawsze... Czyżby warunki rzeczowe?
— Powiem wam, Korzecki, otwarcie: jestem bardzo rozklekotany. Do tego stopnia, że mi mówić trudno. Nie gniewajcie się z łaski swojej.
— Już to zauważyłem i przepraszam. Dobrze przynajmniej, że człowiek gada otwarcie. Znam się na tem i pierzcham, jak senne marzenie. Tylko jedno maleńkie słóweczko: dokąd jedziecie? Może wam trzeba pieniędzy, albo czegoś w rodzaju pomocy?
— Nie, nie! Jadę, zdaje się do Warszawy.
W tej chwili, gdy to mówił usłyszał gdzieś niedaleko, w pobliżu siebie głos Joasi. Serce ścisnęło się w nim i oczy zaszkliły, jakby z nich życie uciekło.
— Powiem parę frazesów... — rzekł Korzecki, — i odejdę. Czy można?
— Ależ mówcie.
— Otóż tak: jedź dobrodziej ze mną do Zagłębia. Na krótko, czy na długo — to wasza rzecz. Odpocznie ciało, odpocznie duch, rzucicie okiem...
— Nie, nie! Ja nie mogę nigdzie jechać.
— Powiem nawet więcej: w jednem przedsiębiorstwie jest tam teraz wakujące miejsce lekarza. Moglibyście ubiegać się o nie. Zresztą — to później.
— Ja do Warszawy... — mruknął Judym, sam nie wiedząc, dlaczego odrzuca tę propozycyę. Mierziła