Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

deszło jakieś zapomnienie o wszystkiem i obojętność tak zupełna, jakby kto poprzedzające wrażenie przysypał worem piasku.
— Ja chodzę tutaj codzień, jeżeli, rozumie się, deszcz nie pada... — odpowiedziała panna Joanna.
Judym wiedział, że skłamała. Wiedział, że przyszła w to miejsce pierwszy raz i dlatego, żeby go spotkać. Słowa jej słyszał dobrze, ale zdawało mu się, że przychodzą z jakiejś oddali. Nie rozumiał ich zresztą, zajęty radością patrzenia w jej serce.
— A panna Wanda?
— Wanda o tej porze jeździ konno z panem plenipotentem.
— Pani nie jeździ konno?
— Owszem... Bardzo lubię! I niegdyś, niegdyś... mój Boże... Teraz już nie mogę. Muszę mieć troszkę, tylę odrobinkę wady serca, czy czegoś takiego, bo każda przejażdżka nabawia mię bólu tu właśnie, gdzie bije to przebrzydłe. Mam później bezsenność.
Judym, słysząc te słowa, uczuł w swym sercu literalny, fizyczny ból i taki żal, taki niezgruntowany, bezbrzeżny żal, że musiał ścisnąć zęby, aby nie wybuchnąć płaczem.
— Dlaczegóż się pani nie poradziła jakiego dobrego lekarza w Warszawie?
— Ech!... Dobry lekarz nie poradzi na takie rzeczy. A zresztą, ktoby tam zwracał uwagę. Nie jeździć konno — to taka łatwa rzecz do zrobienia...
— To nie jest wcale wada serca i ani cienia choroby w tem niema... — mówił z uśmiechem. — Zwyczajne, najzwyczajniejsze zmęczenie. Organizm nieprzyzwyczajony...