Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 02.djvu/058

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

można ani krajać mikrotomem, ani zgoła obejrzeć pod mikroskopem, ale cóż z tego, kiedy sentyment istnieje i jest takim samym faktem spełnionym, jak najlepiej opisany bakcylus.
Zajęty tak pierwotnemi myślami wszedł między drzewa, usiadł na starym pniaku i czekał. Ciemne chmury tworzyły jakby włok szeroki, który ciągnął się od jednego do drugiego krańca widnokręgu i zwisał długiemi matniami. Każde ich oko wytrząsało deszcz sypki, ciepły, lecący, jakoby puch. W głębi zostawał czysty przestwór, rozkoszna, seledynowa toń, w którą wcielała się purpura zorzy rannej. U samego brzegu dalekiego horyzontu pokazywały się białe i rumiane obłoczki, budzące widokiem swoim dziwne wzruszenie, niby otwarte, prześliczne oczy kobiece, gdy marzą. Było cicho, tak cicho, że dawało się słyszeć siąpienie cichego dżdżu w kałużach, dziobatych od padających kropelek. Po ziemi sączyły się wszędy małe strumyki, jak dzieci pełne wesela, które nie wiedzą z jakiej przyczyny i dokąd, z radością w podskokach lecą.
W tej ciszy ucho doktora uderzył szorstki odgłos turkotu wozu. Wkrótce na szczycie góry ukazały się konie, okryte tumanem pary i bryczka. Konie były zdrożone, zachlastane tak błotem, że z gniadych stały się szarymi, bryczka unurzana w bagnie, a nawet furman i figura zajmująca siedzenie — dźwigali ślady długotrwałej podróży.
Judym wpatrzył się pilnie w rysy damy, siedzącej na bryczce i poznał »osobę« z pałacu, p. Joannę.
Miała na sobie francuski, jasnozielony płaszczyk z kapiszonem. Ten kapiszon wciągnęła na gło-