Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

talii. Ona także nie miała już siły ukrywać wyrazu swoich. Panna Joanna pełna trwogi i wzburzenia mówiła żywo do Karbowskiego, ale słowa jej plątały się i więzły w gardle. On pytał się, uśmiechał, rozumował, z pozoru sądząc, trzeźwo i chłodno, ale tylko na przelotne i bolesne chwile odrywał wzrok od tamtej. Mówił wolno i dźwiękami, tak widocznie, obcymi jego mowie, że wydawały się nietylko jemu, ale i wszystkim przytomnym czemś dalekiem i kłamanem.
— Pan długo jeszcze zabawi w Cisach? — zapytała go p. Natalia.
— Tak, jeszcze dosyć długo. Nie wiem... Może umrę... — rzekł z uśmiechem prawdziwie śmiertelnym.
— Umrze... pan? — szepnęła.
— Tak długo, tak dawno... tu leczę się bezskutecznie... Straciłem nadzieję.
— Możeby panu jaki inny kurort pomógł... — wtrącił ksiądz, oglądając swe paznogcie.
Karbowski musnął wąsika i przelotnie dotknął proboszcza spojrzeniem, które, zdaje się, mogłoby zabić. W tej chwili rzekł, jak gdyby do siebie:
— Ach, tyle czasy... Tak, tak... Ksiądz proboszcz ma racyę, inny kurort... Może być, że pojadę.
— Kiedy? — zapytała znowu panna Natalia.
Po tem słowie niewinnem panna Joanna drgnęła i wstała ze swego miejsca.
— Jedźmy już! — rzekła do towarzyszek, — babunia będzie niespokojna.
Panna Natalia udała, że nie słyszy tych wyrazów, tylko źrenice jej zaszkliły się białym blaskiem okrutnego gniewu, jak żywe srebro. Panna Wanda, która