Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wszedłszy do gabinetu, doktór Węglichowski zmierzył badawczem wejrzeniem (wcale nie ukradkiem, ani przelotnie) wszystkie sprzęty, usiadł na podanem krześle zdala od stolika, strzepnął jakąś prószynkę z klapy surduta, zmrużył powieki i wlepił w Judyma swe mądre oczy. Ten doznał bardzo niemiłego uczucia przymusu, a raczej podwładności wobec tego człowieka, którego pierwszy raz w życiu widział i z którym był mocen rozejść się bez zwłoki. Poznanie wewnętrzne mówiło mu, że nie mógłby władać tym staruszkiem zapomocą żadnej siły: ani zapomocą pieniędzy, ani zapomocą siły nauki. Jakby dla skasowania tej obserwacyi twarz dra Węglichowskiego rozwidnił grzeczny uśmiech:
— Przyjaciel mój z czasów dorpackich, doktór Chmielnicki, mówił mi, że kolega zgodziłbyś się wyjechać z Warszawy w charakterze asystenta...
Słowa te brzmiały miękko i cicho.
— Tak, wspomniałem koledze Chmielnickiemu... — odrzekł Judym, bez własnej woli i wiedzy tym samym tonem, — chociaż zależałoby to od wielu okoliczności.
— Zależałoby od wielu okoliczności... Kochany panie.... Czy znasz kolega Cisy?
— Nie, ani trochę, tak dalece, że wczoraj nie umiałem powiedzieć, gdzie, w jakiej gubernii, w jakiej okolicy kraju leżą te Cisy.
Dyrektor Węglichowski milczał przez taką akurat chwilę, jaka mogła w sobie zawrzeć zdanie: Dziwi mię, że się tem chwalisz...
— Czemu chcesz wyjechać z Warszawy, kochany panie? — rzekł głośno.