Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wśród suchych liści, albo świstał przez zęby aryjkę, gdzieś, niegdyś słyszaną i licho wie dlaczego trzymającą się pamięci. Stanął u końca alei nad wodą i chciał przejść na drugą stronę szosy, ażeby skierować się ku pałacowi, a potem ku wyjściu. Karety jedna za drugą pędzące wstrzymały go na miejscu. Leciała jedna, tuż za nią druga, trzecia... Judym ścisnął zęby i zmrużonem okiem przeprowadzał te pojazdy. Do melodyi jego aryjki przyczepiło się słowo:
— Powozy, powozy, powozy...
Trzeba było jeszcze stać na miejscu, gdyż z oddali pędził ostrym kłusem, czwarty, lśniący wolancik.
Doktór wsparł się na nizkiej baryerze i ociężałym wzrokiem spotykał jadące osoby. Nagle doznał takiego wrażenia, jakby go ze wszech stron otoczyło promienne światło wiosny i zapach róż. W powozie siedziały trzy panienki, z któremi swego czasu zetknął się w Paryżu i jeździł do Wersalu. Starsza z nich, p. Natalia, odwróciła głowę i poznała doktora. Gdy nieśmiałym ruchem niósł rękę do kapelusza, skinęła mu głową i rzekła coś do towarzyszek. Wówczas odwróciła się panna Joanna i Wanda, zajmująca przednią ławeczkę. Doktór zobaczył tylko twarz i uśmiech pierwszej, gdyż konie porwały wolant i uniosły go między drzewa. Uśmiech ten snuł się przez mgnienie oka w jego źrenicach, jak błysk światła. Potem zwolna rozwiał się w nicość.
Promienie słoneczne gasły na wodzie i zamierały w głębinie liści, jakby ustępując przed ostrym chłodem, który się z wody i z ziemi dźwigał. Sennie i z posłuszeństwem, niby na rozkaz tych martwych