Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/010

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jazdów — i mknęły, mknęły, mknęły bezustanku wiosenne stroje kobiece o barwach czystych, rozmaitych i sprawiających rozkoszne wrażenie, jakby natury dziewiczej. Kiedy niekiedy wynurzała się z powodzi osób jadących twarz subtelna, wydelikacona, tak nie do uwierzenia piękna, że widok jej był pieszczotą dla wzroku i nerwów. Wyrywał z piersi tęskne westchnienie, jak za szczęściem — i ginął, unosząc je w mgnieniu oka ze sobą.
Judym znalazł pod osłoną kasztanów brzeg wolnej ławy i z wielką satysfakcyą usiadł tam w sąsiedztwie starej i wąsatej niańki dwojga dzieci. Zdjął kapelusz i, wlepiwszy wzrok w rzekę pojazdów, walącą środkiem ulicy, zwolna wystygał. Na chodnikach przybywało coraz więcej osób ubranych wykwintnie, — lśniących cylindrów, jasnych paltotów i staników. W pewnej chwili stare babsko z chytremi oczami wprowadziło między strojny tłum młode koźlątko z sierścią jak śnieg bielutką. Stado dzieci postępowało za koziołkiem, uwielbiając go gestami, oczyma i tysiącem okrzyków. Kiedyindziej wielki obdartus czerwony na gębie przeleciał jak fiksat, wywrzaskując głosem ochrypłym rezultat ostatniego biegu koni. I znowu spokojnie, równo, uroczo płynęła rzeka ludzka na chodnikach, a środkiem rwał jej nurt bystry, uwieńczony pianą tkanin przecudnych, lekkich, w oddali niebieskawo-zielonych...
Każdy rozpuszczony liść rzucał na biały żwir z okrągłych kamyków wyraźne odbicie swego kształtu. Cienie te posuwały się zwolna, jak mała wskazówka po białej tarczy zegara. Na ławkach było już pełno,