Strona:PL Stefan Żeromski - Dzieje grzechu 01.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I drzwi. Któż je otworzy? Kto udźwignie rękę ciężką, jak skała? Kto udźwignie nogi, ciężkie, jak góry? Kto wsunie i przekręci klucz w zamku? Tam jużby łatwiej.
Zamknąć tylko oczy, westchnąć do Boga, rzucić się głową na dół, w otwór szeroki. Przez chwilę będzie bardzo źle, ohydnie. Rozkraczone nogi, zadarta spódnica... Ale za to stanie się nicość. I noc. Jedna noc. Stanie się owo greckie, tajemne słowo. Nareszcie się skończy i przetnie ucisk duszy. Bo »dość już tego życia!« Nie będzie wcale ciężaru hańby, leżącego na piersiach i na czole. Ani cuchnącego wokół powietrza cnoty obywatelskiej. I bólu w sercu, i żalu, i czekania. Już nikt nie przyjdzie z drwiącym swoim pyskiem, nikt nie zhańbi spojrzeniem posiepaka. Nikt jej nie spoliczkuje przymrużeniem oczu. Noc jedna cicha...
I tego dnia, o którym mowa, siedziała jak zwykle. Myśli jej ociężałe snuły się około tego pewnika, że pieniądze, które posiadała, już są na wyczerpaniu. Mieszkanie zapłacone do końca roku, to prawda, ale z czego żyć, gdy wyjdzie ostatni grosz? Przeliczyła troskliwie swój zapas, myląc się, jak zapisał, przy każdem obliczeniu.
Wkrótce i tym rachunkiem, niby ciężką pracą zmęczona, zapadła w zwykły półsen o nicości. W chwili, gdy tak siedziała, przesypując nędzne myśli, jak piasek, spostrzegła jakiegoś pana, chodzącego po podwórzu to tu, to tam, zaglądającego z kolei do wszystkich sionek.
Był to śliczny, młody człowiek, zapewne dwudziestokilkuletni, wysmukły blondyn, z małym, jasnym wąsem, ubrany w strój angielski, w pończochy, grube