Strona:PL Stefan Żeromski - Duma o hetmanie.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Muszki polotne, miody łodyg wysysając, bawią się na liściach żółto zakwitającej krzewiny. Przecinają skrzydłami wiatru jasność i chłód, — wiatru, co wzdyma się, przelata i zacicha, — dzwonią skrzydłami o słońca struny nawiązane.
Wonna poziomka czerwieni się pod liśćmi ostro strzyżonemi, na wysmukłej ciężąc odnóżce. Zgina się badyl różowej centuryi pod ciężarem tchórzliwego trzmiela, co kosmate swe ciało w gorąco-wonną, w gorzką smołę zatapia. Złotem, lazurem i barwą zorzy wschodzącej pisane skrzydła motyla, to się łączą ze sobą, jakgdyby w lęku o kruchość tajni nadobnego pisma, to się rozwierają bezczelnie przed słońcem, ni to obłąkana młodości żądza niebezpieczeństw. Skinienia tych skrzydeł odmykają i zawierają głębokie drzwi władzy dumania, dumania pierwotnego, własnego, które zamknięte jest wewnątrz i nisko, w kole ścisłem, w kręgu niedostępnym, zdala od jakichkolwiek, w okrutnych walkach zdobytych trofeów ludzkiej mądrości.
Lilia leśna, złotogłów, stoi wysoko na brzegu, ponad czystym strumieniem. Stopki jej cebulaste ziębną w chłodzie urwiska, korzeń szczerozłotem odziany pije z głębin mocny trunek żywota. Kwiaty nad żywą wodą zwieszone jej jednej, wodzie żywej, dają oglądać wewnętrzne sromy szkarłatem wysłanych kielichów. Głęboko, jasno i długo, jakgdyby nienasycone własnej piękności doskonałym czynem, jakgdyby usiłując same siebie drugi raz utworzyć, kształt swój powtarzają i kolor.
Gdy stopy brodzą po korzeniach lilii, kosaćców, a pięta lgnie w wilgotnych kępach niezapominajek,