Strona:PL Stanisław Przybyszewski-Androgyne.djvu/046

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Albo nie! Raczej spłynie na niego niewidzialną łaską ciszy i ukojenia, rozleje się w nim zapomnieniem i duszę mu w ciche rozkosze białych snów rozśpiewa.
Albo też najdzie go słodkiem echem dalekich dzwonów, co mu w duszy zielone kobierce jego rodzinnych łanów rozścielą, serce mu upoją odblaskiem dziecięcych wspomnień, kiedy jeszcze na łonie matki śnił o cudach, co się w dziewiczej piersi mieszczą, marzył o pieśni, jaką się rodzinne jezioro w północne czary kołysze i widział ptaki, co nad tajemniczymi grobów kopcami z szeroko rozwartemi skrzydły w powietrzu zawisły i widział ogrody pełne czarnych drzew, z których wykwitały olbrzymie kiście złotego kwiecia.
Tęsknił, krzyczał za nią i bał się jej.
Raz zdawało mu się, że widzi ją przez okno. Przytuliła twarz do szyby i patrzała na niego oczyma, jakiemi dogorywają dwie bliźnie gwiazdy.
To był ból, co już nie miał ni mocy, ni krzyku, ni jęku. Tylko już dogasająca, tląca się jeszcze głownia na spopielonem ognisku. Tylko już ostatnie pryskanie gromnicznego światła przy katafalku, z którego trumnę do grobu zdjęto. Tylko już ostatni poświst wiatru, co opadł na ziemię i złamany włóczy się wśród nagich ściernisk jesiennych pól.
Patrzał przerażony, cofał się w tył z oczyma nieruchomie wlepionemi w tę przeźroczą twarz i te dwie gasnące gwiazdy; oparł się, drżąc, o ścianę; biała płachta jakiegoś złowrogiego widma przewiała mu przed oczyma; spojrzenie, to straszne spojrzenie tam, po za oknem wsiąkło gryzącym, wściekłym bólem w jego żyły, — naraz znikło wszystko