Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cieli, jakoteż z powodu przegwajdlenia jej nawylot na wszystkich obchodach, uroczystościach, wiecach, posiedzeniach i rocznicach w bezdusznych frazesach i obietnicach bez żadnego skutku, jest czemś tak martwem, wyczerpanem i dalekiem od rzeczywistości, że nikogo nigdy naprawdę poruszyć już nie będzie zdolna. Jadowite kłamstwo ścinało żywe białko w promieniu sięgającym po orbitę Neptuna. Zdawało się, że na innych planetach i ich księżycach zamiera wszystko od nieznośnej nudy i jałowości problemu, że jeśli na satelicie Urana czy Jowisza zaczyna tworzyć się coś w rodzaju narodu, to oddech Piętalskiego, zionący potworną pustką frazesu, musi zwarzyć i zamrozić ten żywy kiełek na odległość biljonów kilometrów. Wszyscy wiedzą jak taki sos wygląda i pachnie, tembardziej na tle zgniłego kawała rzeczywistości, którą podlewa i usmacznia — można nie cytować dosłownie. Było w tem coś niesłychanie męczącego — to samo–załgiwanie się typowego „poważnego człowieka“, czy też programowa blaga jakiegoś równie poważnego demona. Dobrze, dobrze — ale w imię czego? Nie — tak bezsensownej politycznie sytuacji nie było nigdzie, nawet w Hyrkanji, gdzie obok rządu bolszewickiego trwał błazeński król, pozostawiony niby na pośmiewisko dla innych — w gruncie rzeczy bardzo wtrącał się do rządów i sam bawił się znakomicie. A ten gadał — i słowa takie jak: miłość do kraju, ojczyzna, poświęcenie dla dobra narodu i t. p. (chociaż już mało było wogóle takich słów — pozapominano wiele — kursowały tylko najmniej wyświechtane, w których jeszcze resztki znaczenia tłukły się, jak ćmy o lampę łukową o tajemnicze ciemne ognisko ostatecznego sensu istnienia) padały z oślinionych, sinawych warg siwiejącego blondasa, „filaru“ Syndykatu. On istniał tylko w tych słowach — poza tem był widmem, plamką na siatkówce Boga.
Genezyp dusił się ze wstydu za ten naród — (i za siebie