Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powiedział. A był to oczywiście złoto–rudy włosek, zaplątany na podniebieniu podczas djabli-wiedzą-czego — ach, mówić nie warto — krwawy mrok bezecnej „chuci“ zniszczenia zalewał ostatnie miękkie zwaliska mózgu — sterczały już tylko szczyty centrów kontroli najwyższej. Chciałby się bić z nią jak z napadającym wstrętnym drabem — jakiś pojedynek na śmierć... Ona, zgadując jego myśli, rzekła wolno:
— Kiedy panie wyjdą — ja nie wypraszam — ale sama mamusia pana mówiła („ach więc one wyjdą, a on zostanie — tak zostanie — musi, musi —“) to pójdziemy na „escrime“ do sali gimnastycznej. To panu dobrze zrobi... — Matka coś ględziła dalej. Syczącym głosem przerwał te jakieś nieokreślone dywagacje na jego temat, a mające bardzo nieprzyjemny posmak pchania go w jakieś karjerowe świństwa.
— Więc mama chce, abym ja był poprostu tajnym adiutantem pani — ordynarnie oczyma wskazał księżnę. — Wie mama chyba o zasadniczej sprzeczności syndykatu i partji wojennej, która jest wierną naszemu wodzowi. Oniby chcieli dyplomatycznie opanować chińczyków i uratować....
— Cicho, cicho... —
— Nie będę cicho. Ja was wszystkich zadenuncjuję...
— Nic nie rozumiesz, dziecko. Ja ciebie już wychowywać dalej nie potrafię. Nie chcę abyś niszczył stosunki z ludźmi tak sobie życzliwymi jak Irina Wsiewołodowna. Mówiła mi, że była u ciebie w szkole i że byłeś niegrzeczny. Dlaczego? Nie trzeba zniechęcać do siebie ludzi chętnych... (Wiedział co to za chętki. Czy ta mama zgłupiała, czy spodlała tak z tym „panem Józefem“?)
— Czy mama nie wie — zaczął, ale musiał spojrzeć na tamtą i sparaliżowany okrutnym, żółto-zielonym błyskiem jej oczu urwał. — Czy mama jest tak naiwna — i urwał znowu.
— Ja chcę tylko, żebyś umiał ocenić dobroć Iriny Wsiewołodowny, która obiecała wprowadzić cię w świat politycz-