Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

linie nad przepaścią: maksymalna niewola i za to (właśnie za to) maksymalne niebezpieczeństwo — i to nietylko na wojnie pod huraganowym ogniem, ale w zacisznym saloniku czy sypialni, wśród zbytku, ciszy, wygody i pozorów szczęścia, którego nigdy zresztą być nie może — przynajmniej dla schizoidów. Z temi, czy podobnemi myślami w tobołku, czy plecaku duchowym wszedł był Zypcio do salonu, gdzie czekała na niego „rodzinka“, nienawistna mu w tej chwili aż do żądzy mordowania włącznie. Właśnie przez swój kontrast z tą wlanią, chełbją i drętwą, czy też poprostu wybryndowaną bledzią z metafizycznych burdelów samej Astoret. Rozparta w grzęzawisku lubieżnej aury siedziała na wiotkim foteliku wznosząc się w wymiarach ducha jak niedostępna turnia, zamykająca wyjście z wąwozów wiecznego upodlenia i „sromu“ (tak — okropne!!) sama rysując się na zaświatowem niebie odwiecznych tajemnic (osobowości, płci, śmierci no i nieskończoności), skąpana w blasku zachodzącej swej, ale tout de même niepospolitej, zaiste nie–kobiecej ęteligencji (— jak mówiła). Odmłodzona (w czarodziejskim zakładzie „Andrea“), nieznośnie piękna i w piękności plugawa, łaskocąco ponętna i jak nigdy dotąd poprostu „droga“ — niezniszczalny dla najdzikszej rozkoszy nawet symbol ogólnego „żalu za życiem“ i Zypciowego wstydliwego dziecięctwa (mimo odznak tak żartobliwie zwanego „partupiej junkra“ [Kocmołuchowicz miał wprost zboczenie do Rosji]) i niezmytej hańby bez granic. Wiedział już, że wpadł na relsy — cała pomaturyczna swoboda rozwiała się.
Matka ściskała go czule, ale w tej chwili nienawidził ją (jak „nie“ połączone — to czwarty przypadek): i za to, że była tu jego matką (śmiała być!) (i nie szanowała nic–a–nic jego dorosłości) i za Michalskiego — to nie–do–przezwyciężenia — będą wieczne fluktuacje. Gdyby choć sama była czysta i przyjęła go naturalnie jakby–nigdy–nic, mógłby się o nią