Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie wymysłów. W pewnej chwili Genezyp zwinął się cały jakby ukąszony powiedzmy przez skorpjona. Teraz musi się nasycić za wszystkie czasy i stracone miejsca — nieskończoności nie obejmie, ale tu musi się stać coś takiego, co mu ją zastąpi. Przecież nic niema naprawdę oprócz tego pokoju, Elizy i jej niezwyciężonej piękności. Nie myślał nic, ale działo się w nim coś potwornego. Wszystkie tajemne znaczenia dawnych snów miał tu przed sobą, w tem hotelowem łóżku. Życie dalsze nie istniało — przyszłość była martwem słowem bez treści. Rodzina, znajomi, Kocmołuchowicz, Polska i wisząca nad nią beznadziejna wojna, czemże to było wobec tej możności połknięcia świata i siebie w jednej dawce jakiegoś szalonego czynu i to bez żadnej pracy i wysiłku. Tylko się puścić — zrobi się samo. Sine skręty jakiejś nieskończonej spirali zawirowały mu zdawało się w centrum jego istoty, która była jednocześnie środkowym punktem całego wszechświata, gdy wpatrzył się w wywrócone do góry dnem w szaleńczej ekstazie rozkoszy, niewinne, a teraz tak obce, zwierzęco–anielskie oczy żony — to nie była już żona, ani kochanka, tylko jakieś niesamowite bydłobóstwo, wcielenie całej znikomości wszystkiego, przepływania bezcennie drogiego czasu, czegoś drogocennego ponad wszystko. I to było rzeczywiste! Ha! Jak w to uwierzyć, jak zatrzymać lotny płomień najwyższego cudu, jak z tej zwiewnej aż do unicestwienia się mgły, trującej aż do bólu niepowrotnością nieuchwytnej chwili, uczynić choćby kawałek wieczności, zakrzepłej w twardych, gnaciastych łapach woli. Wszystko na nic. Czemże były marzenia o potwornostkach przy uczcie weselnej? — małe bzdurki. Teraz dopiero z takim trudem przez miljony pokoleń tworząca się w nim jaźń ludzka, zaczęła się rwać, drzeć i pryskać i prychać i łamać i druzgotać, pękając w powolnym, bolesnym wybuchu i nie mogła się do syta rozpęknąć w pustce bez dna, zionącej czystą śmiercią. Widział