Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/250

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chwil przemarnowuje się w ten sposób, nie wiedząc która z nich jest najcudowniejszą.
Wielki duszoznawca podszedł ku łóżku krokiem złego lwa. Tamci zatrzymali się, wypięci na „lekarskie baczność“. Coś przykładał do oczu, zamykał jedno, potem drugie pachnącą cygarem, chyprem i potem grubą łapą, potem stukał, rysował czemś po skórze, skrobał, szczypał i łaskotał — wreszcie spytał:
— Czy macie czasami takie poczucie, że wszystko jest nie to? Ze takie jest jak jest, a jednak nie to — jakby całkiem inne? Co? — I wszechwiedzącemi orzechowemi oczami zajrzał Zypciowi pod sam psychiczny szpik. „Dusza shizotimika w tiele cikłotimika“ — pomyślał w przerwie przed zeznaniem ofiary.
— Tak — była cicha odpowiedź onieśmielonego pacjenta. Ten drapieżny „duszekluj“ lepiej izolował od świata niż nawet sama Eliza. Zypcio miał wrażenie, że prócz niego samego pod jakimś kloszem, niema nic w promieniu bilionów kilometrów. — Prawie zawsze. Ale czasem ktoś jest we mnie...
— Tak — ten obcy — wiem. Czy dawno stał się tym właśnie?
— Od czasu bitwy — przerwał — ośmielił się przerwać takiej powadze Zypcio.
— A przedtem? — spytał Bechmetjew i ciężar tego pytania jak roztopiony ołów zalał całe zypciowe jestestwo. Sprężył się w nim ten zły do walki. „Czyżby jeszcze jedna kondygnacja w dół? Czyż nigdy nie dojdę do końca?“ Otworzyła się w nim czarna, pusta otchłań — (bez żadnej przesady i literatury) otchłań prawdziwa: (tam nie było jego wcale), w którą wbite były w tej chwili te straszne orzechowe oczy, wyłupiające się z potworną siłą z blond–brodatej twarzy, raczej arcybestjalskiej mordy — jak ostrokoły