Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tycznych“ rozmiarów, zalała cały rozszarpany horyzont jakimś mlecznym, łagodnym sosem i wchłonęła całą potworność życia. Teraz dopiero upolowana zdobycz gotowa była do tego, aby być pożarta, jak królik obśliniony przez anakondę. Było to wysoce nienormalne i niebezpieczne: (mimowolne liczenie na kogoś) ale było dobrze. W istocie Zypcio stracił jedyną rzeczywistą podstawę (wypsnęła się z pod niego jak podpórka z pod wieszanego człowieka), podstawę dla normalnego rozwiązania życia. Głową na dół powoli zagłębiał się w bagno obłędu, nie widząc nawet na pożegnanie niepowrotnych gwiazd, świecących gdzieś z tamtego brzegu, „połzuszczaja forma schizofrenji“ — powiedziałby Bechmetjew.
— Skąd wiesz?
— Od mego mistrza. Bezpośredni podwładny Najwyższego Mistrza Dżewaniego: Lambdon Tygier. Poznasz go. On cię nauczy jak znosić ciosy życia. Wtedy poczujesz się nietylko godnym mnie, ale także poznania Tajemnicy Dwoistej Jedności Granicznej.
— Ten twój mistrz musi mieć niezłą policję tajną. Boję się, że pracuje ona metodami lepszemi niż nasza defenzywa.
— Nie mów tak, nie mów tak. — Zakryła mu usta ręką. Zypcio zamknął oczy i zbałwaniał zupełnie. — Poznasz go, ale dopiero po nocy poślubnej ze mną. — A może i wcześniej. To musi się stać i ty w to wierzysz. — Ale swoją drogą sposób traktowania tych spraw przez tę dzieweczkę był tak dziwny, że Genezyp omało nie wybuchnął dzikim śmiechem, co byłoby przecie straszliwą niestosownością. Ale nawet gdyby to zrobił i to pewnie przebaczonemby mu było. Niewyczerpana była cierpliwość wyznawców Dżewaniego. Ach — wszystko byłoby dobrze, jeśliby ta wiara nie była taką bzdurą! Te pojęcia jej, te „graniczne jedności“ jakieś,