Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

trochę, zdawało się być terenem pełnym wzgórz i dolin, tajemniczem na tle nieznanego z sekundy na sekundę losu i ważnem niezmiernie w niewytlomaczony sposób — był to przykład jaskrawy z lekcji taktyki żołnierza w tyraljerze. Wszystko to jednak było potencjalne — nie było rozkazu ognia — bezczynność wydłużała czas zdawało się aż poza krańce wieczności. Robiło się coraz jaśniej, coraz parszywiej. I Znowu „głupiość“ tej bitwy odebrała życiu cały urok. Sytuacja obecna i wizyta Kocmołuchowicza w szkole, zdawały się być dwoma światami bez żadnego związku, bez żadnej transformacyjnej formuły. Nie wiedział Zypcio, że każda bitwa wydaje się w ten sam sposób głupia nietylko prostym żołnierzom, ale i dowódcom kompanji i szwadronów, a nawet bataljonów i pułków, chyba że mają oni określone i bardzo absorbujące zadania do wypełnienia. Co innego jest z oficerami dowodzącymi wyższemi jednostkami bojowemi. „Réfléchir et puis exécuter — voilà la guerre“ — przypomniało mu się zdanie Lebac’a, podczas jednej ze szkolnych wizytacji. Ani na jedno, ani na drugie nie było tu miejsca. Cóż można było wymyślić w stanie „spieszenia“, leżąc na brzuchu za słupkiem na ponurym głupim (koniecznie) miejskim skwerku i co można było w tych warunkach wykonać? Nie było w co i w kogo strzelać. A tamci zaczęli „grzać“ znowu i znowu „pjukały“ kule i stukały tępo o ściany domów i pnie drzew ztyłu. Bezsens stawał się coraz straszliwszym i zwolna, dookoła twardego trzonu „bohaterstwa“ zaczynała krążyć zwinna jak łątka myśl, że za chwilę może tego wszystkiego nie być (albo może być gdzieś w ciele jakaś wściekle boląca dziura) bo przecież według rachunku prawdopodobieństwa, któryś z tych durniów trafić musi.
Nagle wypadł z za budki gazetowej zastępca dowódcy korpusu, major Węborek i ryknął: ale nim ryknął teraz właśnie (w porę zaiste) przypomniał sobie Genezyp, że ten