Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niemieckiemi karabinami w rękach, nastawionych na bezecne, wprost nieprzyzwoite czynności, przez paru jeszcze gorszych durniów, bo przekonanych mimo dureństwa, że w nich się wcielił duch narodu, a w gruncie rzeczy chcących dobrze zjeść, wypić i poobłapiać.
Gdzieś daleko za miastem bęcnął ciężko wystrzał armatni. Była w tem groza podobna jak w nadchodzącej z oddali burzy — ale tam było to rozproszone w naturze, tu skondensowane po ludzku, w określonym punkcie, którym mógłby być brzuch słuchającego — inaczej nie da się to wyrazić — uczłowieczony żywioł. Genezyp zamienił się cały w słuch — zdawało mu się, że ma uszy jak nietoperz. Bądźcobądź to była prawdziwa bitwa, jakkolwiek w parszywych warunkach się odbywała. Trzeba było przeżyć ją możliwie świadomie, choćby dlatego, aby móc mieć potem o tem swoje zdanie i odpowiednio to opowiadać. Przedewszystkiem należało zapamiętać dobrze wszystkie odgłosy. Mimo długiej tresury nie mógł przyszły oficer zdobyć się na najmniejsze techniczne zainteresowanie — jako problem taktyczny nie obchodziło go to nic. Gdyby tak mógł w tej chwili dowodzić dywizją, byłoby całkiem co innego. Ale mimo tytanicznych wysiłków, tak wielkie wytworzyło się pomieszanie materji, że nigdy potem nie zdołał Zypcio zrekonstruować wszystkich wrażeń w ich pierwotnych wzajemnych stosunkach. Przeszła noc, zarówno jak i ten nieubłaganie zaczynający się dzień, były w stosunku do przepływania czasu wielowymiarowe — nie dawały się w całości wtłoczyć w sposób adekwatny w normalne formy ujmowania byłych zjawisk. Jedno było pewne, że noc ta wsiąkała w aktualnie przeżywany ranek jak jakaś wstrętna wydzielina w dobroczynną gąbkę — bladła i nikła coraz bardziej.
Mimo wszystkich „niedokładności wykonania“ wypadków, pierwsze bzyki kul powitał jednak Genezyp z rozko-