Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

cie! — żadnemu normalnemu kawalerzyście me uśmichała się ta perspektywa.
— Baczność! — podwójny szereg zamarł. — W prawo zwrot! Dwójkami, równy krok, marsz! — rozległa się komenda. Genezyp poznał głos Wołodyjowicza — (nie widział go z poza filarów). Więc to on będzie dowodzić szwadronem — ten jego główny „wróg“ szkolny, między oficerami. Co za pech! Ale mimo to wypiął się przed siebie z taką siłą, że przez chwilę zdawało mu się, że już jest tam, gdzie rżną się ogłupiałe bydlęta ludzkie, aby innym bydlętom kiedyś było troszkę lepiej. Ideje! Boże — cóż to za szczęśliwe były czasy, kiedy ideje naprawdę unosiły się nad podobnemi jatkami — teraz nikt nie wiedział nic. Oberwały się wszelkie wątpliwości jak napięte szelki — coś opadło w środku i wola osobista ustąpiła miejsca poczuciu zupełnego bezwładu jaźni — tylko system mięśniowy, któremu przewodził morderczy drab wewnętrzny, naprężył się jak transmisja maszyny puszczonej w ruch przez dalekie centrum sił. W lekkiej pustej głowie unosiły się obrazki: wolne, bezprzyczynowe, zdematerjalizowane. Poczuł Genezyp głowę swoją jako coś wklęsłego, jako przepaść, a nad nią te fantazmaty, jak motyle jasne w słońcu. Ale czem było to słońce, które je oświetlało? „Środek Bytu“ — tajemnica nieskończonej przestrzeni i zanikająca jedność osobowości jak czarny ekran, na którym rysują się pojedyńcze obrazki, ale która zasłania niepojętą wszystkość. Inaczej nie byłoby nic. „A ja żyć będę, psia–krew, bo jeszcze nie wypełniły się losy i jeszcze pokażę...!“ — mówiły mięśnie. I na tle tej dziwności czerwona ściana stajni po drugiej stronie, a nad nią ołowiane niebo letniego, chmurnego poranka. „Więc dopiero tu jesteśmy?“ — zdawało się, że upłynęły lata. „Nigdy nie poznam już rzeczywistości“ — szklanna gruba szyba zapadła między Genezypem, a światem. Nie przebiją jej nawet kule żołnie-