Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nikt. Nawet posądzeń swych co do takich rzeczy u innych nie zdradzają normalni ludzie, aby na tem tle ktoś inny ich samych o coś podobnego nie podejrzał. Bo skądże–by mógł znać tak ukryte i wstydliwe mechanizmy, jak nie z własnej psychologji? To są najbardziej tajemnicze z życiowych tajemnic, będące czasem istotnemi sprężynami nawet wielkich czynów wielkich ludzi. Bądźcobądź chałupę i grunt miał. Ale coby było, gdyby nie było nic? Tego nie starał się nigdy zanalizować. Do jak głębokich upadków z wyżyny czystej sztuki byłby zdolnym wtedy? I teraz, na zaświnione obszary płatnego „muzykanctwa“, tamte myśli wypełzły jak głodne gady czy robaki. I na całą twórczość dotychczasową padł złowrogi retrospektywny cień. Sprężał się w nagłych buntach przeciw tym myślom, w obronie ostatniej możliwej formy istnienia — bo teraz nie mógłby już powrócić na ludzimierskie „pielesze“ i wyrzec się tego „tarzania się“ wśród dziewczęcych psycho–fizycznych pokurczów chóru Kwintofrona. Zato teraz właśnie stworzy to wszystko, na co nie miał dotąd siły i odwagi: ten kompromis stanie mu się odskocznią do tego ostatecznego skoku w głębowyż Czystej Formy, tem usprawiedliwi życiowe świństwo, w które zabrnąć musiał. Niebezpieczna teorja artystycznego usprawiedliwiania życiowych upadków czepiła się jego mózgu jak polip. Przypomniało mu się zdanie Schumanna: „Ein Künstler, der wahnsinnig wird ist immer im Kampfe mit seiner eigener Natur...“ coś tam niederge — a, mniejsza o to. Ale nie — jemu nie groził obłęd. Pogardzał tymi flakami, którzy śmieli mówić o jakichś „rançons du génie“. A może nie był genjuszem? Nie analizował nigdy istoty tych głupich, sztubackich klasyfikacji, ale czuł swoją wartość nieomal objektywną, kosmiczną ważność (czy co u licha), kiedy czytał nocami swoje partytury, wiedział o tem na zimno, nieosobowo, jak gdyby chodziło tu o drugiego człowieka, a nawet rywala. Za-