Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
kim cudem na tle takiego nastroju, Dżewani, ten po Kocmołuchowiczu najtajemniczejszy człowiek na świecie, chodził swobodnie — co prawda to jeździł oficjalnie w lektyce, otoczonej 50–ciu najwierniejszymi (ale komu?) lansjerami, nie „możono“ (..gono?) się dość nadziwić. Niektórzy skrajni optymiści cieszyli się i zapowiadali cuda: — „zobaczycie — przychodzi nowy renesans obyczajowy —— les moeurs, vous savez, zmienią się radykalnie. Przed wszystkiemi wielkiemi przemianami ludzkość zawsze cofała się do skoku“ — gadali durnie psia–krew. A tu — mówili zatruci jadem paszkwilarze i plotkarze — nikt nie był pewny dnia ani godziny. Najlepszy przyjaciel mógł dać cjankali w paszteciku już przy zupie, a tu jeszcze tyle dań do końca obiadu i tyle możliwości przeniesienia się na „kosmate łono Abrumka“. Proszone objadania się stały się moralną torturą jak u Borgiów, bo parę jakich politycznych śmierci zanotowano faktycznie po jakichś oficjalnych wyżerkach. Pewnie były to najzwyczajniejsze objawy przeżarcia się, przepicia, lub też najprawdopodobniej zatrucia narkotykami wyższej marki, których z Niemiec dostarczano wprost wagonami, ale w tej atmosferze absolutnej niewiadomości tłomaczono sobie wszystko w jak najokropniejszy w świecie sposób, powiększając tem panikę do blado–zielonych rozmiarów. Panikę, ale przed czem? Przed NIEZNANEM u władzy — pierwszy raz w historji, poza oficjalną ostentacyjną tajemniczością dawnych władców, od bóstw wprost pochodzących. Tutaj tych panów można było oglądać nieomal codzień w najzwyklejszych okolicznościach, przy „pracy“, przy krewetkach, czy karczochach, a nawet przy zwykłej marchewce, ubranych w standardowe marynarki czy fraki, można było z nimi pogadać o tem i o owem, o „kobietkach“ jak pisać lubił Stefan Kiedrzyński, można się było z nimi upić, wypić „na ty“, pocałować w dupę, zwymyślać i nic — i nic i NIC. Niewiadomo tylko kim są au fond. „Kim są au fond, sami nie wiedzą“ — (akcent na ą) — śpiewano blednąc. Cień tajemniczości kwatermistrza padał też na nich. Jego to tajemnicą świecili fosforycznie jak widma, niby to należąc do Syndykatu Narodowego Zbawienia. Sami w sobie byli zdaje się normalnemi „państwowemi pionkami“, doskonale skonstruowanemi maszynkami. Ale ten demon (dla tłumu) wypełniał ich nadmiarem swego farszu, nadziewał jak paszteciki i puszczał w makabryczny taniec przed oszalałą ze sprzecznych uczuć gawiedzią. „Kto był rząd“? — takie pytanie słychać było zewsząd — niegramatyczne, a logiczne jednak. Mówiono o tajnych konferencjach Kocmołuchowicza z Dżewanim, o 4–tej nad ranem, w czarnym gabinecie; mówiono (ale to już pod kanapą, pod kokainą, na ucho), że Dżewani jest rzeczywistym, tajnym ambasadorem Zjednoczonego Wschodu i że o ile młody Ticonderoga cuda opowiadał o doskonałości