Strona:PL Stęczyński-Tatry w dwudziestu czterech obrazach.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A szczérby i wklęśnienia z załamki różnemi,
Wydają się jak gdyby łuskami lśniącemi.
Choć kijem uzbrojeni i kagankiem w dłoni,
Nie możemy rozpoznać granic téj ustroni.
Śniég chrupie pod nogami na gruzach krzemienia,
A kapie ci na głowę woda ze sklepienia!
Ciężary skał ogromnych nad tobą zwieszone,
Pod tobą znów przepaście ziają otworzone!
Chociaż trwoga nas cofa, ciekawość zaciekła
Zmusza głębiéj — idziemy... jak gdyby do piekła!!
Kaganek zbladł zupełnie w ciemności pomroce,
Choć tłuszczem zasilony, ledwo-co migoce,
Przy nas tylko jest widno — daléj światło ginie —
Wkoło ciemno i straszno i straszna myśl płynie,
Aż drzewem rozpalone zapłonie ognisko,
Dopiéro niesłychane ujrzysz widowisko:
Ściany blaskiem płomieni silnie oświetlone,
Wychodzą jedne z drugich różnie pochylone;
Po których mokre boki spłakane kroplami,
Wydają się szklistemi być dyjamentami;
A czerwoność po skałach odblaskiem rozlana,
Wyobraża dokładną siedzibę Wulkana;
Ujrzysz kłody drzew grubych, co na świecie zgniły,
W przepaści się nad głębszą przepaścią zwiesiły....
Przerazi cię to czasu srogiego widziadło,
By z otworu podobne na ciebie nie spadło!...
Jednak pełny zachwytu wyobrazisz sobie:
Jak gdybyś po Kumejskim przechodził się grobie;
Lub w głębi Antiparos zwidzał stalaktyty,
Lub w podziemiach Mästrichtu widział się ukryty!
Lub w panieńskiéj-jaskini na francuzkiéj ziemi,
Zakrytéj w Pirenejach skały wysokiemi;