Strona:PL Stęczyński-Tatry w dwudziestu czterech obrazach.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podpiera nas i broni pośliźnienia zdradnie,
Gdzie nie jeden wzruszony głaz w przepaść upadnie.
My choć pełni zamętu, obawy i trwogi,
Wychodzimy powoli na wiérzch turni srogiéj
Do Zamarzłego stawu, którego kraina
Mroźne puszcze Syberyi groźnie przypomina.
Jezioro u stóp naszych lodem się pokryło,
Którego twardéj czaszki słońce nie stopiło!
Tylko wiater zachodni bezustannie wieje,
A podróżny od zimna ledwie nie kościeje!
Tu wszystko swojéj trupiéj nie utraca miny,
A nawet najnędzniejszéj nie widać rośliny!
A płachty brudnych śniegów często oberwane,
Nie jednę rozpękniętą zasypują ścianę,
Spadając na jezioro, powietrze zamącą,
A czasem kozę dziką w przelocie roztrącą!
Wszędzie twardo i ślisko i ostro i krucho,
Zdradliwie, niebezpiecznie, choć pod nogą sucho.
Opuściwszy tę zimę jakgdyby wśród zrębu,
Spuszczamy się powoli do Grubego-Zębu;
Którego granitowa wydaje się gleba,
Jakby wojsko myślące o zdobyciu nieba!
A nie mogąc osięgnąć zuchwałego celu,
W obliczu wielu grapów i stronników wielu,
Pełny gniéwu, a hańbą wewnętrznie miotany,
Rzyga trzema strugami z niebotycznéj ściany
I zatrząsa posadą i strasznie przeraża
I urwaniem się skały pod nami zagraża!
A mając trudny przecisk w przepaści rozwlekłéj,
Kipi, pryska i głuszy, i znika jak wściekły...
I znowu ich w przepaści przydusza i tłumi! —
A żywioł choć spieniony, upływa i szumi,