Strona:PL Roman Zmorski - Baśń o Sobotniej Górze.pdf/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

padalców, gadów całe gniazda wiją się syczą okropnie… Strach spojrzeć, cóż dopiero iść tam! a znikąd ścieżki, ni drogi.
Wdowi syn podumał chwilę, wspomniał na matkę swą martwą i, wziąwszy Boga na pomoc, począł się drapać ku górze. I darł się coraz to dalej, nie dbając na ostre skały, na żmije, co mu nogi obwijały, kąsając żądły bolesnemi; ani na zielska trujące, co mu szarpały ciało kolcami i do ust same się cisnęły obmierzłym, śliniącym swym owocem. Niedaleko jeszcze uszedł, aliści jedną razą słyszy za sobą wołanie:
— Hej! hej! człowieku! a gdzie to idziecie? Zbłądziliście, nie tędy droga.
Już, już co się miał obejrzeć: szczęściem przypomniał sobie słowa mądrej baby i, nie dbając na owo wołanie, szedł prosto przed siebie. Za chwilę, po lewej ręce, zjawi się przy nim drugi podróżny, kuso z niemiecka ubrany.
— Dzień dobry, — rzecze kusy, zdej-