Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ich było, jak sześciu nas jest w tej chwili... a pozostały z nich tylko kości...!
— Widziałem go na własne oczy... nieżywego... — rzekł Morgan. — Billy mnie wprowadził do jego kajuty... Leżał, mając po miedzianym pensie na obu powiekach...
— Umarł... tak... Juści umarł i zszedł z tego świata — rzekł opryszek z obwiązaną głową. — Ale jeżeli kiedykolwiek jaki duch chodził po świecie, to chyba duch Flinta... Był to walny chłop... nasz Flint... ale umarł straszną śmiercią...
— Tak, tak, straszliwie konał; — dorzucił drugi. — Raz dostawał napadów szaleństwa... to znów wołał, żeby mu przynieść rumu, to zasię śpiewał: „Piętnastu chłopów“... Była to jego jedyna śpiewka, kamraci, a powiem wam prawdę, że odtąd nigdy nie lubiłem słuchać tej pieśni... Był wielki upał... i okno było otwarte, więc wyraźnie słyszałem rozbrzmiewającą tę starą pieśń... i czułem, jak śmierć już brała tego człowieka w swoje szpony...
— Chodźmy już, chodźmy! — rzekł Silver. — Dość czczej gadaniny! Flint umarł i nie tuła się po świecie, to wiem napewno... przynajmniej nie chodzi za dnia... Możecie być tego pewni. Indyk się kłopotał i zdechł, jak mówi przysłowie. Ruszymy na poszukiwanie dublonów.
Ruszyliśmy w drogę, lecz pomimo skwaru słonecznego i olśniewającego światła dziennego piraci już nie rozbiegali się na wszystkie strony i nie pohukiwali po lesie, ale trzymali się jeden przy drugim i mówili przytłumionym szeptem. Postrach nieżyjącego korsarza zaciężył nad ich duszami.