Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i prawdomównym człowiekiem... nigdy nie widziałem lepszego! Pan nie zapomni, co uczyniłem dobrego... a niemniej pan zapomni, co zrobiłem złego. Ja już odejdę nabok... niech pan patrzy... i zostawię pana z Kubą sam na sam. A pan niech to policzy na moją korzyść, gdyż jestem teraz w wielkiej niedoli!
Tak mówiąc, poszedł nieco wtył, aż znalazł się w takiej odległości, gdzie już nie dochodził głos naszej rozmowy. Tu usiadłszy na kłodzie drzewnej, począł gwizdać, kręcąc się raz po raz w tę lub ową stronę, przyczem kierował wzrok to na doktora i na mnie, to znów na swych niesfornych prostaków, uwijających się po piasku między ogniskiem, które gorliwie rozdmuchiwali, a budynkiem, z którego wynosili wciąż wędlinę i suchary, by przyrządzić śniadanie.
— Tak, Kubo — przemówił doktór smutno. — Tu się znalazłeś! Jakiegoś piwa sobie nawarzył, takie teraz musisz wypić, mój chłopcze! Bóg mi świadkiem, że nie mam serca, żeby cię łajać. Powiem ci tylko jedną rzecz, mniejsza o to, czy miłą, czy nie miłą: gdy kapitan Smollett był zdrów, nie odważyłeś się odejść, a gdy był ranny i nie mógł ci nic zrobić, na świętego Jerzego, postąpiłeś sobie zgoła po tchórzowsku!
Przyznam się, że w tej chwili zacząłem płakać.
— Doktorze — odezwałem się — mógłby pan mnie oszczędzać! Sam już dość sobie czyniłem wyrzutów; życie moje jest bądź co bądź narażone na szwank i jużbym teraz nie żył, gdyby Silver nie stanął w mej obronie. A wierz mi pan, panie doktorze, że mogę umrzeć... powiem, że na to zasłużyłem... ale boję się tortur... Jeżeli oni zechcą mnie męczyć...