Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stroną przez strzelnicę i jednym ogłuszającym strzałem powalił nieszczęśliwego bez zmysłów na ziemię. Tymczasem trzeci, biegnąc bez szwanku dokoła domu, ukazał się nagle w drzwiach i wpadł ze sztyletem na doktora.
Nasze położenie znacznie się pogorszyło. Jeszcze przed chwilą mogliśmy z ukrycia ostrzeliwać nieosłoniętego przeciwnika, teraz natomiast sami byliśmy odsłonięci i nie mogliśmy się odstrzeliwać.
Wnętrze budynku było pełne dymu, czemu zawdzięczaliśmy swoje względne bezpieczeństwo. Krzyki i zamieszanie, błyski i huk strzałów pistoletowych, oraz głośne jęczenie — wszystko to rozdzierało mi uszy.
— Na dwór, chłopcy, na dwór!... Wygnać ich na miejsce otwarte! Nożami! — krzyczał kapitan.
Porwałem jeden ze sztyletów, leżących na kupie, a współcześnie ktoś porywając inny zadał mi draśnięcie w łydkę, które ledwo odczułem. Wybiegłem przez dźwierze i wydostałem się na światło dzienne. Ktoś był tuż za mną, sam nie wiem kto. Na prawo przede mną doktór ścigał swego napastnika po pochyłości wzgórza, a właśnie wtedy, gdy moje oko spoczęło na nim, obalił zapaśnika, który padł całą długością nawznak, z twarzą szpetnie pokiereszowaną.
— Naokoło domu! chłopcy! naokoło domu! — krzyczał kapitan, a pomimo całego zamętu zauważyłem zmianę w jego głosie.
Odruchowo usłuchałem, zwróciłem się ku wschodowi i podniósłszy kordelas, biegiem okrążałem załom budynku. Naraz niespodzianie znalazłem się w obliczu Andersona. Ów ryknął z całego gardła i wzniósł nad głową tasak, połyskujący w słońcu. Nie miałem czasu