Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tomasza z ogromną siłą, samem okuciem, pomiędzy łopatki w środek grzbietu.
Nieszczęśliwiec rozwarł ramiona i upadł z jękiem. Trudno powiedzieć, czy poniósł większe obrażenie, atoli, sądząc z jęku, pewno miał krzyże zgruchotane doszczętnie. Lecz już nie było czasu na sprawdzenie tych przypuszczeń. Silver, choć bez nogi i szczudła, błyskawicznie, z małpią zręcznością, znalazł się przy leżącym i dwukrotnie zatopił nóż aż po rękojeść w ciele bezbronnego. Z mej kryjówki słyszałem, jak dyszał głośno przy zadawaniu razów.
Nie wiem dokładnie, co znaczy omdlenie, lecz wiem, że w onej chwili cały świat zawirował przede mną i zaszedł mgłą: Silver, ptaki i wyniosły szczyt Lunety — wszystko to zatoczyło jakiś piekielny taniec w moich oczach, a w uszach odezwało się niby huczenie dzwonów i gwar zmąconych głosów.
Gdy oprzytomniałem, już zbrodniarz zabierał się do odejścia, włożywszy szczudło pod ramię, a kapelusz na głowę. Tuż przed nim na murawie leżał nieruchomo Tomasz, lecz zabójca nie troszczył się oń ani troszkę, ocierając zbroczony nóż przygarścią trawy. Pozatem nic się nie zmieniło: słońce wciąż świeciło nielitościwie nad zionącem oparzeliskiem i nad strzelistemi wierzchołkami gór... Ledwo mogłem uwierzyć, że dopiero co dokonał się rozlew krwi i że przed chwilą zgładzono w okrutny sposób życie ludzkie...
Lecz Jan w tejże chwili włożył rękę do kieszeni, wyciągnął świstawkę i wydał kilka modulowanych dźwięków, które rozbrzmiały daleko w skwarnem przestworzu. Wprawdzie nie rozumiałem znaczenia tego hasła, w każdym razie jednak wzbudziło ono we mnie natychmiast lęk niepomierny. Mogło nadejść więcej lu-