Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się odrazu. Punkt drugi: mamy jeszcze czas przed sobą... przynajmniej do odkrycia tego skarbu. Punkt trzeci: są tu jeszcze marynarze, na których można polegać. Prędzej czy później, łaskawy panie, dojść musi do bitwy, a ja radzę, ażeby, jak to mówią, łapać sposobność za włosy i pewnego pięknego poranku, kiedy najmniej będą się spodziewali, zadać im cios dotkliwy. Przypuszczam, że możemy liczyć na waszych osobistych służących, panie Trelawney?
— Jak na mnie samego! — zapewnił dziedzic.
— Trzech — rachował kapitan — to razem daje nas siedmiu, wliczając w to Hawkinsa. A jak się przedstawia sprawa z uczciwymi marynarzami?
— Prawdopodobnie są to ludzie Trelawneya — domyślał się doktór — czyli ci, których dobrał sobie sam, zanim wyręczał się pomocą Silvera.
— Nie! — sprzeciwił się dziedzic. — Hands był jednym z moich ludzi!
— Ja sam myślałem, że można ufać Handsowi — wtrącił kapitan.
— I pomyśleć sobie, że to Anglicy! — rozsierdził się dziedzic. — Panie, jestem gotów nawet wysadzić okręt w powietrze.
— Moi państwo — rzekł kapitan — najlepsza rada, jaką podać mogę, jest bardzo prosta. Musimy mieć się na baczności i pilnie śledzić wszystko. Prawda, że będzie to próba cierpliwości i o wiele byłoby przyjemniej przystąpić wprost do uderzenia. Lecz trudno tu coś poczynać, dopóki nie znamy swoich ludzi. Mieć się na ostrożności i węszyć, skąd wiatr wieje, oto moja rada.
— Kuba może nam tu przysłużyć się więcej, niż ktokolwiek inny — rzekł doktór. — Marynarze wobec