Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

więc wszedł natychmiast, zamykając starannie drzwi za sobą.
— Proszę bardzo, kapitanie Smollet, co waćpan mi powiesz? Spodziewam się, że wszystko w porządku? Okręt zdatny i gotów do drogi?
— Łaskawy panie — rzekł kapitan — sądzę, że najlepiej będzie, gdy powiem bez ogródek, nie obwijając prawdy w bawełnę, nawet choćbym miał pana obrazić! Nie podoba mi się ta wyprawa, nie podobają mi się ludzie i oficerowie mej załogi. Tyle tylko mam do powiedzenia... dla naszego miłego spokoju.
— Może się panu i okręt nie podoba? — uniósł się dziedzic, wielce podrażniony.
— Nie mogę wypowiedzieć zdania w tym względzie, nie wypróbowawszy okrętu — odparł kapitan. — Zdaje mi się, że to świetny statek; więcej nie mogę powiedzieć.
— A może panu nie podoba się zwierzchnik, hę? — z przekąsem rzekł dziedzic, lecz doktór Livesey przerwał:
— Niech się pan trochę pohamuje! Takie pytania nie prowadzą do niczego, rodzą jedynie nieprzyjaźń. Kapitan powiedział albo za wiele, albo za mało i mam prawo żądać od niego wyjaśnienia tych słów. Pan wyraził się, że mu się nie podoba ta wyprawa. No, proszę, dlaczego?
— Zawarłem z tym oto panem umowę, na co mam dokument opatrzony pieczęcią, że poprowadzę okręt tam, gdzie zechce mój chlebodawca — rzekł szyper. — Aż dotąd wszystko w porządku. Ale teraz przekonywam się, że pierwszy lepszy z czeladzi okrętowej więcej wie niż ja. Czy tak się godzi? czy to pan nazywa właściwem postępowaniem?